sobota, 2 maja 2015

Strof kilka o Żabnie

Kiedyś pewna pani podczas rozmowy o mojej ostatniej książce "Miejsce" zasugerowała, a nawet powiedziała wręcz, bym napisał monografię Żabna.
- Przecież już o Żabnie jest tyle książek, nie będę powielał innych autorów - odrzekłem.
Po miesiącu poprosił mnie prezes Towarzystwa Przyjaciół Żabna o kilka zwrotek wiersza, żeby było i historycznie, taki przegląd przez wieki i refleksje na przyszłość. To na okoliczność obchodów 630 rocznicy nadania praw miejskich dla Żabna i ufundowania sztandaru dla TPŻ. Prezesowi sie nie odmawia. I niech te kilkanaście strof bedzie też zadośćuczynieniem prośby tej pani.


Na początku było słowo,
Potem był Dunajec.
Kilka stawów pośród lasów
I piaszczyste wzgórze.
Bóg  zaś widząc, że to dobre,
Rzekł – mieszkajcie tutaj, ludzie.

Od prawieków tu mieszkali
Ślady w ziemi zapisali.
Kto jest ciekaw, ten się dowie,
Ja historię wam opowiem.

                * * *

Już w wiekach średnich książę z Krakowa
Czasem na łowy zajeżdżał tutaj.
Sądził, graniczył lasy i pola
I rechotania żab z chęcią słuchał.

Rosło miasteczko, drewniane przecież,
W nim ludzie dobrzy i pracowici,
Wtedy Jadwiga – królowa  Polski
Na własność dała je Leliwicie.

Spytko z Melsztyna – mąż znakomity,
Co magdeburskie przyjąwszy prawa,
Podniósł w znaczeniu nasze miasteczko
Tak rosła jego wśród innych sława.

I król Jagiełło podążał tędy.
Nad głową srebrny grał mu skowronek.
Dobre to były czasy dla Żabna,
To jego młodość – lata zielone.

Wiek siedemnasty złe spisał dzieje:
Wojny, najazdy, klęski, pożogi.
Dla właścicieli i dla mieszkańców
Czas pełen bólu, cierpień i trwogi.

Gabriel Ochocki – pan tejże ziemi,
Rektor przesławnej Akademiji
Gdy przed Szwedami ratował Kraków,
Żabno cierpiało tu od Kozaków.

Potem budowa, praca od nowa.
Kościół powstawał z ruin, pożogi.
Pan Makowiecki - herb Żubrza Głowa
Żabno postawił znowu na nogi.

Nastały lata tłuste i chude,
Później sąsiedzkie wrogie zabory.
Chłopska rabacja, bieda Galicji,
Pożary, klęski, głody, pomory.

I pierwsza wojna, front nad Dunajcem.
Walka o Polskę, polskie legiony.
Zniszczone miasto, lecz wolni ludzie
Budują przyszłość w znoju i trudzie.

A druga wojna krwawa, okrutna
Getto żydowskie i egzekucje.
Później socjalizm przez długie lata
I niby wolni, lecz w cieniu brata.

Gdy Solidarność kraj poderwała,
W ludzi wstąpiła duma i wiara.
Znów jest nadzieja, miasto pięknieje.
Dąb cicho mruczy prastare dzieje.

                      * * *

Opasał Żabno już lat różaniec
I niechaj aktem strzelistym wzleci
Prośba o łaski na przyszłe wieki,
Ufna modlitwa niewinnych dzieci.

Świętując dzisiaj chlubną historię,
Pomyśl o jutrze w swoich zamiarach,
Bo ono teraz już stawia kroki
W naszych marzeniach, wizjach i planach.

Więc niech myśl śmiała, odważna, młoda
Da temu miastu, co niesie wiosna,
Bo właśnie teraz jest taka pora,
By zakwitł dla nas kwiat kasztanowca.

A kiedy czasem nie wiesz co zrobić,
Zrób tak, by każdy zechciał tu żyć.
Myślą i pracą tu dom wzbogacał
I ludzie mieli spokojne sny.

wtorek, 28 kwietnia 2015

Szlakiem bocianich gniazd


Już dawno nie byłem na przejażdżce rowerem. Wiosna przyszła, zagościła na dobre. Zazieleniła się, rozkwitła, rozszumiała rojami pszczół i śpiewem ptaków. W Żabnie też wiosna, tu przychodzi najpierw, bo nasz region cechuje najwcześniejszy okres wegetacji. Zakwitły czereśnie i pozazdrościły im wiśnie, więc kwitną na wyścigi, jak oszalałe. Biało-różową pianą pokryły się grusze, żółte główki mleczu polnego wystają z zieleni traw. Tawuła pod płotem bieleje, jakby ktoś przykrył ją prześcieradłem.
Wyruszamy w drogę. Jadę z kolegą Heńkiem. Dzisiaj niedaleko, tylko trzydzieści kilometrów. Jest rześko. Horyzont trochę zamglony, ale słońce idzie wyżej, mija chmury, wtedy jest ciepło. Przejeżdżamy przez most na Dunajcu. Obok w Biskupicach Radłowskich, tuż przy wale, zatrzymujemy się na chwilę. W miejscu starego pomnika z roku 1969 poświęconego żołnierzom II wojny światowej, jest już nowy. Nie ma tej betonowej ściany symbolizującej orła zrywającego się do lotu, odlanej z betonu w stylistyce PRL-u. Jest nowoczesna mosiężna płyta, a w niej wycięta sylweta wrześniowego żołnierza. To na pamiątkę obrony przeprawy mostowej w dniu 7/8 września 1939 roku. Przez to wycięcie każdy może przejść i na chwilę stać się żołnierzem, być częścią pomnika. Największe i najtrwalsze pomniki nie są budowane ze spiżu, z kamienia i stali, ale z neuronów naszej pamięci.
Do płyty prowadzi wybrukowany plac, a w nim wbetonowane tablice ze śladami żołnierskich butów i nazwami armii, pułków, oddziałów i batalionów, które brały udział w bitwie z 2 Dywizją Pancerną III Rzeszy. Była to największa bitwa września na terenie południowej Polski. Bitwa w historiografii nosi miano bitwy radłowskiej. Zginęło tutaj ponad 250 żołnierzy polskich.
Ze starego pomnika zostawiono betonowy odlew trzech żołnierzy polskich. Ich sylwetki przypominają tych ze stycznia 1945 roku, kiedy wyzwalali te tereny. Stoją żołnierz września i żołnierze armii Berlinga ekumenicznie. To przecież ci sami ludzie. Wrześniowi cofali się na wschód, ci którzy nie przedostali się do neutralnej Rumuni, zostali pojmani do sowieckiej niewoli. Ci, których ominęły katyńskie kaźnie i którzy przeżyli w łagrach i obozach pracy, częściowo poszli z Andersem, a ci, którym się to nie udało, wracali do ojczystej ziemi z I Armią WP. Pomnik ciekawy i sugestywny, ale chyba jeszcze nie skończony, bo wizualizacja dostępna w Internecie pokazuje o wiele więcej.
Na granicy wsi Biskupice Radłowskie i Zabawa stoi najstarszy pomnik w tej okolicy, a może jeden z najstarszych w Polsce. To słup graniczny z 1450 roku postawiony  przez Zbigniewa Oleśnickiego, dla rozgraniczenia dóbr szlacheckich i włości biskupów krakowskich.
W Zabawie, obok parafialnego kościoła, stoi pomnik poświęcony ofiarom wypadków drogowych. Kościół, to sanktuarium błogosławionej Karoliny Kózkówny, dziewczyny, która broniąc swojego dziewictwa, została bestialsko zamordowana przez rosyjskiego żołnierza 18 listopada 1914 roku. Aby te wszystkie skrzywdzone i pohańbione dziewczyny miały swoją patronkę, Jan Paweł II w roku 1987 podczas III pielgrzymki do Polski beatyfikował ją.
Jedziemy przez Wał-Rudę i na przysiółek Śmietana, gdzie jest rodzinny dom błogosławionej Karoliny. Na podwórku, obok domu, w którym teraz jest kaplica i rekonstrukcja izby mieszkalnej rodziny Kóżków z czasów I wojny światowej, rośnie grusza. Kwitnie. Idziemy w ogrody. Tam za okazałą bramą, rzeźbioną przez miejscowego artystę Tadeusza Kowala, zaczyna się męczeński szlak Karoliny. Stacje drogi krzyżowej znaczą miejsca jej strachu i  cierpienia. Zatrzymujemy się przed ogromną gruszą. Rośnie samotnie pośród łąk. I wtedy na usta snuje mi się piosenka „stoi w polu grusza, słodkie grusze rodzi, powiedzże mi moja miła, kto do ciebie chodzi. Nikt do mnie nie chodzi i nikt nie nocuje, tylko ten mój Jasieneczek, co ze mną tańcuje”. Może to niestosowne, że w takim miejscu, w takiej chwili dopada mnie frywolna myśl. Często nie umiem zapanować nad nimi.
Czytam inskrypcję wyrytą w kamieniu, przy krzyżu stacji II męki Karoliny. „Mówię do Pana: Tyś Panem moim”
Chodzimy z Heńkiem wokół gruszy. Ma ponad sto lat. Jeszcze za życia Karolina siadała w jej cieniu z gromadką koleżanek i kolegów. Grusza kwitnie. Pełna jest wegetatywnych soków życia. Szumi jak w ulu. Tysiące pszczół uganiają się jak w ukropie, zbierają nektar z jej kwiatów, zapylają. Przyjadę tutaj późnym latem skosztować jej owoców.
- Są jeszcze pszczoły – mówi Heniek.- Jeszcze trochę pożyjemy.
Nad nami gra skowronek. Zadzieramy głowy do góry, ale go nie widzimy. Heniek,  który zna całe ustępy „Pana Tadeusza” na pamięć mówi:
- „Tam ozwał się nad głową ranny wiosny dzwonek:
Również głęboko w niebie schowany skowronek;
Chcę zrobić zdjęcie tej starej gruszy. Od strony południowo-wschodniej nie mam problemów, ale od krzyża II stacji drogi męczeństwa Karoliny jest pod słońce. Nie jestem zadowolony. Może w komputerze da się zobaczyć szczegóły.
Wracamy na drogę, a tam ze słupa wita nas bocian. Jeszcze bociana tej wiosny nie widziałem. Ten jest pierwszy. Trzeba z Żabna wyjechać, by bociana zobaczyć. Nie wiem dlaczego w Żabnie od dawna ich nie ma. Może wrócą?
Jedziemy dalej. Po prawej stronie mijamy pomnik poświęcony Akcji III Most. Na łąkach pod lasem lądował w czasie wojny samolot, by zabrać do Anglii części rakiety V2.
 Jedziemy dalej przez las do Dołęgi.
- Tą drogą – opowiadam Heńkowi – w maju 1944 roku, do tych łąk pod lasem, jechał Józef Retinger. Po wypełnieniu zadania zleconego mu przez rząd  Churchilla, czy też angielski wywiad, miał wracać tz. II Mostem do Anglii. Czekał na samolot we dworze w Dołędze. To tajemnicza sprawa i postać Retingera też enigmatyczna. Polski wywiad chciał go chyba zlikwidować. Próbowano go otruć. Wyszło na to, że Retinger dostał sraczki. Jadąc tą leśną przesieką, co chwilę wyskakiwał z bryczki ze spodniami w garści i biegł w krzaki. Pewnie wtedy, tak jak i dzisiaj, pachniała mu czeremcha. Na samolot nie zdążył. Musiał czekać do 26 lipca na III Most.
Dojeżdżamy do Nowej Wsi, to przysiółek Dołęgi. Po lewej stronie żwirownia, po prawej domy. Już bliżej centrum spotykamy przy drodze figurę słupową. Jest ogrodzona płotkiem. Za nią kilka drzew. Na dębowym słupie z trzech stron wyrzezane płaskorzeźby świętych. Od czoła św. Jan Nepomucen ze wszystkimi swoimi atrybutami. Po bokach św. Anna i św. Franciszka. Figury cudownie ludowe. Takie swojskie, nasze. Na słupie drewniana gablota zaszklona, a w niej  Matka Boska z dzieciątkiem na ręku. Figura nie ma żadnej inskrypcji ani daty, ale myślę, że jest pierwotna, jeszcze bez przeróbek i ma co najmniej  90 lat.
Mijamy wieś i po chwili wśród lasów przy drodze w stronę Zaborowa stoi dwór w Dołędze. Należał niegdyś do Teofila Pikuzińskiego, który zginął w chłopskiej rabacji w1846 roku. Zapisał się dwór i jego właściciele piękną kartą w powstaniu styczniowym. Koncentrowały się tu powstańcze oddziały, by przejść z terenów Galicji do Królestwa. Z Dołęgą związany był również pisarz Ignacy Maciejewski. Przyjeżdżali tutaj Adam Asnyk i Stanisław Wyspiański. W latach 70 XX wieku ostatnia właścicielka Jadwiga Tumidajska przekazała dwór na rzecz państwa i utworzono tutaj muzeum. To w okolicy jedyny dworek szlachecki, kompletnie urządzony na modłę XIX wieczną. Świadczy o naszej przeszłości i tożsamości. Zatrzymujemy się, robimy zdjęcia i jedziemy dalej. Zwiedzaliśmy już dwór dwa razy. Znamy te wnętrza.
Nieco dalej stoi przepiękna figura św. Floriana. Jest już Florian przepasany biało-czerwoną szarfą i u stóp cokołu również biało–czerwone kwiaty. Przybrany już na święto straży ogniowej.
Znowu się zatrzymujemy, by zrobić zdjęcie dwom boćkom w gnieździe na słupie elektrycznym. Pan Bociek stoi i lustruje okolice, a pani Boćkowa przysiadła w środku gniazda. Cieszy mnie, że te bociany spotykam. Mówię do Heńka, że jedziemy szlakiem bocianich gniazd.
Mijamy Zaborów i za Pojawiem wjeżdżamy znowu w las. Jeszcze nie czuć aromatu sosen. Za to intensywnie pachnie czeremcha, trochę odurzająco. Rosną te krzaki wzdłuż drogi. W Jadownikach Mokrych przejeżdżamy przez nowy most na Kisielinie. Z mostu widać jak pośród niskich jeszcze traw „Płynie, wije się rzeczka, jak błękitna wstążeczka. Tu się srebrzy, tam ginie, a tam znowu wypłynie.”
Jest równinnie, tylko daleko za Wisłą widać wysoczyznę na której osiadł Opatowiec.
Wokół nas tereny monotonne i nawet pospolite, teraz urzekają urodą wiosny. Wiosnę trzeba łapać garściami, bo trwa krótko. Rozbucha, roznamiętni, oczaruje i przechodzi w obowiązki lata. Szybko staje się wspomnieniem. Teraz nawet czarne krzaki tarniny jaśnieją drobnym białym kwieciem. W oddali kępy drzew urozmajcają krajobraz. Na podwórkach kwitną klomby tulipanów, złoci się forsycja, a czasem płonie krzew pigwy.
W Miechowicach Małych klekocą dwa bociany, znowu na energetycznym słupie. (Usłużni energetycy przymocowali na nim podstawę gniazda). Odpowiada im klekot ze wsi. Na kolejnym słupie stoi samotny bocian. Na druty i kabłąk ulicznej lampy zarzucił kilka gałązek. Stoi, rozgląda się i pewnie myśli, czy to bezpiecznie? To pewnie dobre i szczęśliwe miejsce, że bociany chcą tu zamieszkiwać. Pola naokoło i staw pod nosem.
Ze skrzyżowania dróg na Sikorzyce i Przybysławice roztacza się widok na całą okolice, po horyzont. W oddali w każdej stronie świata widać wieże kościołów. Kierujemy się na wieże otfinowskiej fary. W Sikorzycach mijamy budynek szkoły. Od lat jest już opuszczony. Niszczeje. Szary smutny gmach. Boisko zarosło zielskiem. Pusto. Nie słychać gwaru, ani śmiechu dzieci. Próbuję go usłyszeć w wyobraźni. Pamiętam tę szkołę, gdy żyła, kipiała temperamentem młodzieży. Przyjeżdżaliśmy tu na międzyszkolne rozgrywki i zawody lekkoatletyczne. Nic nie wygląda tak smutno, jak opuszczona szkoła. Taki widok przytłacza nawet najmilsze wspomnienia. Przykre.
Jedziemy wzdłuż wału nad Dunajcem i przewozimy się promem w Pasiece Otfinowskiej na drugą stronę. Woda jest zielona, tak jak świat dookoła. W niej odbijają się nadbrzeżne krzaki, drzewa i wysokie wieże otfinowskiej świątyni. Z Otfinowa już prosta droga do Żabna. Jest trochę pod wiatr, ale będziemy przed godziną trzynastą. Zdążymy na niedzielny rosół. Moja Basia gotuje najlepszy na swiecie.

środa, 1 kwietnia 2015

Pamięć

Zbliża się piąta rocznica tragedii smoleńskiej. To nieszczęście podzieliło nasze państwo. Zawsze tragedie jednoczyły. Tak było i tym razem, ale tylko przez chwilę. Wbrew historycznym doświadczeniom stało się to raną rozdrapywaną przez polityków. Nie chcę wracać do tamtych smutnych dni ani do pierwszych oznak podziału społeczeństwa. Wiem, że naród w swojej mądrości wie co o tym myśleć. Tylko politycy chcą nadal dzielić, rozgrywać swoje międzypartyjne porachunki smoleńską kartą. Niech raczej myślą o państwie, bo ono często nie zdaje egzaminu. Rzeczywiście w wielu sferach istnieje teoretycznie.
            Pięć lat temu zginął nasz krajan Wojciech Seweryn. Leciał wraz z innymi i prezydentem Lechem Kaczyńskim na obchody 70 rocznicy katyńskiej zbrodni jako inicjator i budowniczy pomnika katyńskiego w Niles koło Chicago. Chciał być na grobie swojego ojca Mieczysława Seweryna.
            Zaledwie dwa dni przed ową tragiczną datą 10 kwietnia 2010 roku wziął udział w wystawie poświęconej życiu, działalności i śmierci Mieczysława Seweryna zorganizowanej z mojej inicjatywy  przez Centrum Kultury w Żabnie.  Wcześniej zasadził „Dąb Pamięci” dla swojego ojca na placu przed budynkiem szkoły.
            Dąb Pamięci – teraz po historii smoleńskiej przypomina mi nie tylko postać Mieczysława Seweryna, ale również jego syna Wojciecha. Pamiętam jego pogrzeb. Tłumy ludzi, honorowe oddziały wojska, delegacje samorządowców i polityków. Wzruszenia, zapewnienia o pamięci. Słyszę jeszcze słowa przemówień. Mam płytę z nagraniem całej ceremonii.
            Kilka dni temu była u mnie znana reportażystka Studia Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia, Pani Hanna Bogoryja – Zakrzewska. Rozmawialiśmy o tym co robię, o mojej literackiej pasji. Pokazywałem jej miasto, przybliżałem jego historię. Podeszliśmy na plac przed szkołą i wtedy zapytała:
            - A gdzie rośnie Dąb Pamięci?
            - Tutaj – wskazałem ręką.
            Zdziwiła się. Dostrzegłem u niej wyraz zaskoczenia. W moich książkach dużo czytała o rodzinie Sewerynów. Widać spodziewała się bardziej wyrazistego zaznaczenia tego miejsca. Podeszliśmy bliżej.
            - Przyjął się dobrze. Ta ziemia mu służy. Rośnie dąb, co wiosnę wypuszcza zielone listki. Już owocuje. Jesienią zrzuca dorodne żołędzie – powiedziałem.
            - Przydałby się jakiś kamień z napisem – odrzekła jakby zawiedziona, gdy odchodziliśmy.
            Było mi wstyd, było mi przykro. Powiedziała bowiem rzecz tak oczywistą, że przyznałem jej rację.
            - Tak, trzeba ten dąb zaznaczyć, żeby dzieci i młodzież wiedziały komu jest poświęcony, że to pomnik. Może teraz na piątą rocznicę uda się to zrobić, a może na kolejną?
           Przecież my tutaj w naszym małym mieście nie jesteśmy przeciw sobie.Taki głaz z wyrytą inskrypcją nie dzieli, a łączy wokół swoich bohaterów, wspólnej historii. Wierzę, że my wszyscy o tym dobrze wiemy, że tak to odczuwamy. To dlaczego sprawy tak oczywiste musi nam ukazać ktoś z zewnątrz?

            

piątek, 13 marca 2015

Subiektywnie

Małe miasto ogranicza. Jest to mój pogląd subiektywny. Odczuwam takie przytłoczenie już od pewnego czasu i coraz gorzej mi z tym. Nie narzekam tu na swoje relacje z innymi, bo znajomych i przyjaciół sam sobie wybieram. Buduję z nimi więzi na zasadzie wzajemnych zainteresowań w zaufaniu i prawdzie. Gdy wkrada się tam jakiś fałsz, tracę do takiej komitywy serce i odchodzę.
Miasto w swoich urządzeniach też jest dobre do życia. Owszem, ciężko jest się o chodnik doprosić. Źle czuję się w pobliżu rowu, który idzie przez moje osiedle, a zbiera wody z pól od Łęgu Tarnowskiego i Niedomic. Gdy do niego podłączono jeszcze wody opadowe z dachu i placu Galerii Żabno, już nie wiem co myśleć, komu ufać. Bezpieczeństwo przed następną powodzią oddala się tak, jak oddala się budowa przepompowni na stawie za domami ulicy Tarnowskiej od strony cegielni i przepompowni na końcu ulicy Św. Jana. 
Rozumiem, że są opóźnienia i można je racjonalnie wytłumaczyć, że brak pieniędzy, że trudności obiektywne i procedury. Wiem też, że nie wszystko od Urzędu Gminy zależy, choćby chęci mieli najlepsze. Miasto się zmienia, pięknieje. Na  razie dzieje się to w centrum, wokół szkół, ale mam nadzieję, że przyjdzie kiedyś na osiedla.
Ogranicza mnie to miasto swoją mentalnością, która nakazuje trzymać się utartych szlaków. Kto wychodzi poza nie, jest już inny. Brak w nim miejsca na coś śmiałego, wykraczającego poza poglądy wspólne.
Wolność jest w nas – to słowa błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszki. Więc czego się obawiam? Jestem przecież wolnym człowiekiem, mogę się wypowiadać i realizować na każdym polu, jeżeli tylko mam ku temu potencjał. 
Otóż nie. Ogranicza mnie małomiasteczkowość większości mieszkańców. Oni każdy indywidualizm z definicji odrzucają. Inny nie ma prawa bytu w społeczeństwie, gdzie zachowania zbiorowe są pożądane. Choć tego nie chcę i bronię się przed tym, otoczenie warunkuje moje postępowanie. Już ponad dwa lata temu napisałem wiersz, który oddaje moje rozterki w tym względzie.  

Jak z mysiej nory na świat patrzę
Strzęp nieba błyśnie, chmura zatrze
Gwiazdę, co dała mi olśnienie
I łap za nogi, i na ziemię.

Infrastruktura mego miasta 
Kolczastym jeżem we mnie wrasta
Chyłkiem przebiegam tuż pod ścianą
Schowany za podwójną gardą.

Świat składam z własnych wyobrażeń 
Codziennych spraw, świątecznych marzeń
Ograniczony własnym cieniem
Wciąż gubię czas swój i przestrzenie.

Dopada mnie myśl, że nie warto pokazywać swojego poczucia niezależności i odrębności w poglądach, mówić głośno swojego zdania. W większym mieście jest łatwiej być kreatywnym, tworzyć coś nowego, inicjować. 
Ktoś powie z przekąsem:
- O, twórca się znalazł.
Nie tylko mnie to dotyczy. To samo może powiedzieć na przykład architekt. Tutaj nie zaprojektuje nic wielkiego, utonie w drobnicy, przeróbkach, jednorodzinnych domkach z katalogu.
Brałem ostatnio udział w zebraniu sprawozdawczo-wyborczym. W przedstawionym sprawozdaniu wszystko dobrze. Nie było dyskusji nad sprawozdaniem Zarządu Rady ani nikt nie zapytał, co się nie udało i dlaczego? Tak jakoś obecni przeszli nieświadomie nad tym punktem porządku zebrania. Potem odbyły się wybory.
Wszystkie demokratyczne procedury zostały zachowane. Zdziwiła mnie tylko wielka obecność ludzi młodych. Ucieszyłem się, że rośnie nam aktywność społeczna. Ale  już po chwili okazało się, że to jakby jedna opcja, jakaś korporacja. Szli do głosowania z kartkami, na których mieli wypisane na kogo oddać głos.
Ustawka. Gratuluję samodzielnego myślenia tym, którzy dali się tak poprowadzić. Nie ma to jak zachowania stadne. Można nimi po machiavelliszowsku manipulować.
I gdzie tu jest miejsce na twórczy indywidualny i niezależny pogląd? Przypomina mi się strofa wiersza Włodzimierza Majakowskiego – tragicznego wieszcza dawnego systemu
„…Jednostka bzdurą, jednostka zerem…” 
- Wyjedź chłopie do większego miasta! - ktoś powie, gdy to przeczyta.
Już dużo wyjechało. Ja zostaję. Nie ten wiek. Za bardzo wrosłem w to miejsce. Jest dla mnie ważne. Gdyby było mi obojętne, nie odezwałbym się ani słowem. Z tego miejsca czerpię czasem natchnienie i inspirację. 

Już czas najwyższy otworzyć się na nowe, bardziej kreatywne myślenie. Czas zmienić mentalność. To nieprawda, że jesteśmy skazani na lokalność i powielanie. I w takich miejscach, jak nasze, może urodzić się coś wielkiego. Dajmy tylko temu szanse. Małe miasteczka już nie mają granic, rozrastają się poprzez komórkowe telefony, internetowe łącza, dostęp do autostrad. Granice są w nas. Nie bójmy się ich przekraczać.

Dzień żołnierzy wyklętych

Dzień Żołnierzy Wyklętych. Już po raz piaty w kraju, a w Niecieczy też kolejny raz obchodzony był uroczyście. Przypomniano zasługi, działalność i sylwetkę Juliana Prażucha ps. „Świt” z Niecieczy, oddanego sprawie ojczystej. (Dużo informacji o nim podaje Maria Żychowska na stronie www.tarnowiny.info/zychowsk.htm)                  
Z tej okazji tamtejszy teatr amatorski pod kierownictwem Pani Marii Witkowskiej zaprezentował publiczności sztukę Jerzego Brauna pod tytułem „Europa”. Autor urodzony w Dąbrowie Tarnowskiej, pisarz, działacz społeczny i polityczny. Był więziony za działalność niepodległościową przez władze stalinowskie. Przesiedział w więzieniu od grudnia 1948 roku do października 1956 roku.
 Pierwsza scena przedstawienia napisana przez realizatorkę pokazuje nam autora w więziennej celi. Odpowiada nam na pytanie czym jest wolność, jaka była za nią w tamtym ustroju cena. A treść właściwej sztuki też daje do myślenia, mimo iż była pisana z perspektywy lat trzydziestych i autorowi marzyła się idea europejskiego unionizmu. Teraz, gdy do wspólnoty już należymy, widać że poszczególne kraje mają różną optykę na zagrożenia ze wschodu, politykę energetyczną i jeszcze kilka innych kwestii. Idee sobie, a interesy sobie. Myślę, że autor, gdyby żył, miałby wiele zastrzeżeń do takiej Unii. Ale dobrze, że jest. Trzeba ją reformować i ulepszać.                                      
Sama sztuka zagrana była bardzo dobrze. Podobała mi się epizodyczna rola Pana Jana Wójcika. Talentem scenicznym zabłysła również Pani Katarzyna Miękina. 

Dołożona końcowa scena przypominająca grzechy chłopskiej rabacji, choć może nie współgra z głównym tematem utworu, w wykonaniu Pana Jana Sanka, porusza. Mówi nam dobitnie prawdę o nas samych.  Gratuluję zespołowi. Warto było przyjść. Z obejrzanych przeze mnie przedstawień teatru z Niecieczy, to było moim zdaniem najlepsze. Bardzo dobry zamysł kompozycyjny. Podziękowania i gratulacje dla Pani Marii Witkowskiej za chwile refleksji i wzruszeń.

Oddolna inicjatywa

Dawno nic nie pisałem na moją stronę internetową. Doszło kilka spraw, które we mnie siedzą i muszę się nimi z kimś podzielić.


Ponad dwa tygodnie temu spytałem swojego znajomego czy widział ten ażurowy krzyż zamontowany niedawno na cokole zwieńczającym szczyt kurhanu i ile trwała cała procedura od pomysłu do realizacji? Spytałem też o szacunek kosztów.
Pomyślał, coś tam w głowie kalkulował, przeliczał urzędniczą mitręgę i powiedział:
- Pół roku.
- A koszty? – dopytałem.
- Z półtora tysiąca – ocenił.
Znajomy, to ekonomista, który urzędnicze procedury zna, koszty też dobrze liczy, to znaczy tak, jak liczy się przy wydawaniu nie swoich pieniędzy.
Żeby go zaskoczyć, nie powiedziałem, że się myli, tylko od razu z satysfakcją z mojej strony:
- Sześć dni. 
 I patrzę na niego. On oczy zrobił, jakby babę z brodą zobaczył, albo jeszcze większą osobliwość. To ja żeby go dobić, dodałem:
- 206 złotych to kosztowało.
Już nic nie wyrzekł, oczy przewalił, skulił się w sobie i tylko jęknął:
- Jak?
Zacząłem opowiadać:
- W poniedziałek mój kolega  przechodził obok kurhanu, bo tam mu z miasta do domu najbliżej i pomyślał, że już tyle lat cokół z krzyża ogołocony, warto by go tam przywrócić. Był przecież przed laty, o czym jeszcze ojciec mu opowiadał.
Znalazł na internetowej aukcji allegro żeliwny ażurowy krzyż bez wizerunku, co ważne, gdyż sam krzyż może stać na grobie, w którym nie mamy pewności, kto został pochowany, choćby nawet innowiercy. 
Za trzy dni przyszła przesyłka. 206 złotych zapłacił ofiarodawca, któremu kolega się zwierzył ze swojej inicjatywy. Nazwisk  nie podaję, gdyż może sobie tego nie życzą, a znając ich, wiem, że zrobili to pro publico bono.
W dniu kolejnym kolega z sąsiadem zamontowali pręt do odlewu krzyża. W szóstym dniu osadzili krzyż na cokole.

Proszę, jak ważna jest inicjatywa społeczna, nawet taka, która wychodzi od pojedynczego człowieka. Jak skraca urzędnicze procedury, a jaka tania. Nie trzeba było zamówień, ekspertyz, nadzorów. Nie muszą się radni silić na interpelacje, zwoływać komisji i głosować uchwał. Na tym polega wolność obywatelska i czucie się gospodarzem tej ziemi.

wtorek, 10 lutego 2015

Dlaczego ...

Gdyby ktoś mnie zapytał, dlaczego założyłem własnego bloga, miałbym kłopot z odpowiedzią.
Nie będę zmyślał, że od dłuższego czasu o tym marzyłem, śniłem po nocach by się w sieci pokazać, w świecie wirtualnym zaistnieć. I nieważne czy byłby ze mnie bloger czy blagier, byle być w tym światku, byle mieć możliwość pokazać siebie. Otóż nie.
Byłem bez tego narzędzia i w różnych sprawach potrafiłem siebie wyrazić, swoje zdanie powiedzieć. Blog z natury rzeczy ma trafiać do szerszej rzeszy odbiorców, ale nie zastąpi mi innych form aktywności. Jeśli tylko napiszę kilka opowieści, znowu spróbuję wysłać je do jakiegoś wydawnictwa. Być może znowu tam nic nie wskóram, wtedy wydam za własne pieniądze książkę, którą można wziąć w dłonie i poczuć zapach drukarskiej farby.
Napisanie książki, to tylko połowa zamiaru autora, reszty dopełnia Czytelnik. Swój blog daję również Czytelnikom. Za dużo w moim komputerze rzeczy nie publikowanych. Siedziały tam na półkach pamięci te wszystkie wiersze, rozproszone opowiadania i eseje.
Niech żyją, niech idą do ludzi w świat. Może dadzą komuś radość i wzruszenie, czy odrobinę wiedzy. Kiedyś wrócą jakimś komentarzem pozytywnym lub krytycznym. Przyjmę oba; pierwszy dla motywacji, drugi dla nauki.
Jeszcze nie wiem, czy będę umieszczał w swoim blogu jakieś felietony. Jeżeli tak, to rzadko. Tylko wtedy, gdy naprawdę coś we mnie dojrzeje i ugruntuje się mocnym poglądem.

Pozdrawiam. Życzę miłej lektury. Adam Tomczyk.