wtorek, 28 kwietnia 2015

Szlakiem bocianich gniazd


Już dawno nie byłem na przejażdżce rowerem. Wiosna przyszła, zagościła na dobre. Zazieleniła się, rozkwitła, rozszumiała rojami pszczół i śpiewem ptaków. W Żabnie też wiosna, tu przychodzi najpierw, bo nasz region cechuje najwcześniejszy okres wegetacji. Zakwitły czereśnie i pozazdrościły im wiśnie, więc kwitną na wyścigi, jak oszalałe. Biało-różową pianą pokryły się grusze, żółte główki mleczu polnego wystają z zieleni traw. Tawuła pod płotem bieleje, jakby ktoś przykrył ją prześcieradłem.
Wyruszamy w drogę. Jadę z kolegą Heńkiem. Dzisiaj niedaleko, tylko trzydzieści kilometrów. Jest rześko. Horyzont trochę zamglony, ale słońce idzie wyżej, mija chmury, wtedy jest ciepło. Przejeżdżamy przez most na Dunajcu. Obok w Biskupicach Radłowskich, tuż przy wale, zatrzymujemy się na chwilę. W miejscu starego pomnika z roku 1969 poświęconego żołnierzom II wojny światowej, jest już nowy. Nie ma tej betonowej ściany symbolizującej orła zrywającego się do lotu, odlanej z betonu w stylistyce PRL-u. Jest nowoczesna mosiężna płyta, a w niej wycięta sylweta wrześniowego żołnierza. To na pamiątkę obrony przeprawy mostowej w dniu 7/8 września 1939 roku. Przez to wycięcie każdy może przejść i na chwilę stać się żołnierzem, być częścią pomnika. Największe i najtrwalsze pomniki nie są budowane ze spiżu, z kamienia i stali, ale z neuronów naszej pamięci.
Do płyty prowadzi wybrukowany plac, a w nim wbetonowane tablice ze śladami żołnierskich butów i nazwami armii, pułków, oddziałów i batalionów, które brały udział w bitwie z 2 Dywizją Pancerną III Rzeszy. Była to największa bitwa września na terenie południowej Polski. Bitwa w historiografii nosi miano bitwy radłowskiej. Zginęło tutaj ponad 250 żołnierzy polskich.
Ze starego pomnika zostawiono betonowy odlew trzech żołnierzy polskich. Ich sylwetki przypominają tych ze stycznia 1945 roku, kiedy wyzwalali te tereny. Stoją żołnierz września i żołnierze armii Berlinga ekumenicznie. To przecież ci sami ludzie. Wrześniowi cofali się na wschód, ci którzy nie przedostali się do neutralnej Rumuni, zostali pojmani do sowieckiej niewoli. Ci, których ominęły katyńskie kaźnie i którzy przeżyli w łagrach i obozach pracy, częściowo poszli z Andersem, a ci, którym się to nie udało, wracali do ojczystej ziemi z I Armią WP. Pomnik ciekawy i sugestywny, ale chyba jeszcze nie skończony, bo wizualizacja dostępna w Internecie pokazuje o wiele więcej.
Na granicy wsi Biskupice Radłowskie i Zabawa stoi najstarszy pomnik w tej okolicy, a może jeden z najstarszych w Polsce. To słup graniczny z 1450 roku postawiony  przez Zbigniewa Oleśnickiego, dla rozgraniczenia dóbr szlacheckich i włości biskupów krakowskich.
W Zabawie, obok parafialnego kościoła, stoi pomnik poświęcony ofiarom wypadków drogowych. Kościół, to sanktuarium błogosławionej Karoliny Kózkówny, dziewczyny, która broniąc swojego dziewictwa, została bestialsko zamordowana przez rosyjskiego żołnierza 18 listopada 1914 roku. Aby te wszystkie skrzywdzone i pohańbione dziewczyny miały swoją patronkę, Jan Paweł II w roku 1987 podczas III pielgrzymki do Polski beatyfikował ją.
Jedziemy przez Wał-Rudę i na przysiółek Śmietana, gdzie jest rodzinny dom błogosławionej Karoliny. Na podwórku, obok domu, w którym teraz jest kaplica i rekonstrukcja izby mieszkalnej rodziny Kóżków z czasów I wojny światowej, rośnie grusza. Kwitnie. Idziemy w ogrody. Tam za okazałą bramą, rzeźbioną przez miejscowego artystę Tadeusza Kowala, zaczyna się męczeński szlak Karoliny. Stacje drogi krzyżowej znaczą miejsca jej strachu i  cierpienia. Zatrzymujemy się przed ogromną gruszą. Rośnie samotnie pośród łąk. I wtedy na usta snuje mi się piosenka „stoi w polu grusza, słodkie grusze rodzi, powiedzże mi moja miła, kto do ciebie chodzi. Nikt do mnie nie chodzi i nikt nie nocuje, tylko ten mój Jasieneczek, co ze mną tańcuje”. Może to niestosowne, że w takim miejscu, w takiej chwili dopada mnie frywolna myśl. Często nie umiem zapanować nad nimi.
Czytam inskrypcję wyrytą w kamieniu, przy krzyżu stacji II męki Karoliny. „Mówię do Pana: Tyś Panem moim”
Chodzimy z Heńkiem wokół gruszy. Ma ponad sto lat. Jeszcze za życia Karolina siadała w jej cieniu z gromadką koleżanek i kolegów. Grusza kwitnie. Pełna jest wegetatywnych soków życia. Szumi jak w ulu. Tysiące pszczół uganiają się jak w ukropie, zbierają nektar z jej kwiatów, zapylają. Przyjadę tutaj późnym latem skosztować jej owoców.
- Są jeszcze pszczoły – mówi Heniek.- Jeszcze trochę pożyjemy.
Nad nami gra skowronek. Zadzieramy głowy do góry, ale go nie widzimy. Heniek,  który zna całe ustępy „Pana Tadeusza” na pamięć mówi:
- „Tam ozwał się nad głową ranny wiosny dzwonek:
Również głęboko w niebie schowany skowronek;
Chcę zrobić zdjęcie tej starej gruszy. Od strony południowo-wschodniej nie mam problemów, ale od krzyża II stacji drogi męczeństwa Karoliny jest pod słońce. Nie jestem zadowolony. Może w komputerze da się zobaczyć szczegóły.
Wracamy na drogę, a tam ze słupa wita nas bocian. Jeszcze bociana tej wiosny nie widziałem. Ten jest pierwszy. Trzeba z Żabna wyjechać, by bociana zobaczyć. Nie wiem dlaczego w Żabnie od dawna ich nie ma. Może wrócą?
Jedziemy dalej. Po prawej stronie mijamy pomnik poświęcony Akcji III Most. Na łąkach pod lasem lądował w czasie wojny samolot, by zabrać do Anglii części rakiety V2.
 Jedziemy dalej przez las do Dołęgi.
- Tą drogą – opowiadam Heńkowi – w maju 1944 roku, do tych łąk pod lasem, jechał Józef Retinger. Po wypełnieniu zadania zleconego mu przez rząd  Churchilla, czy też angielski wywiad, miał wracać tz. II Mostem do Anglii. Czekał na samolot we dworze w Dołędze. To tajemnicza sprawa i postać Retingera też enigmatyczna. Polski wywiad chciał go chyba zlikwidować. Próbowano go otruć. Wyszło na to, że Retinger dostał sraczki. Jadąc tą leśną przesieką, co chwilę wyskakiwał z bryczki ze spodniami w garści i biegł w krzaki. Pewnie wtedy, tak jak i dzisiaj, pachniała mu czeremcha. Na samolot nie zdążył. Musiał czekać do 26 lipca na III Most.
Dojeżdżamy do Nowej Wsi, to przysiółek Dołęgi. Po lewej stronie żwirownia, po prawej domy. Już bliżej centrum spotykamy przy drodze figurę słupową. Jest ogrodzona płotkiem. Za nią kilka drzew. Na dębowym słupie z trzech stron wyrzezane płaskorzeźby świętych. Od czoła św. Jan Nepomucen ze wszystkimi swoimi atrybutami. Po bokach św. Anna i św. Franciszka. Figury cudownie ludowe. Takie swojskie, nasze. Na słupie drewniana gablota zaszklona, a w niej  Matka Boska z dzieciątkiem na ręku. Figura nie ma żadnej inskrypcji ani daty, ale myślę, że jest pierwotna, jeszcze bez przeróbek i ma co najmniej  90 lat.
Mijamy wieś i po chwili wśród lasów przy drodze w stronę Zaborowa stoi dwór w Dołędze. Należał niegdyś do Teofila Pikuzińskiego, który zginął w chłopskiej rabacji w1846 roku. Zapisał się dwór i jego właściciele piękną kartą w powstaniu styczniowym. Koncentrowały się tu powstańcze oddziały, by przejść z terenów Galicji do Królestwa. Z Dołęgą związany był również pisarz Ignacy Maciejewski. Przyjeżdżali tutaj Adam Asnyk i Stanisław Wyspiański. W latach 70 XX wieku ostatnia właścicielka Jadwiga Tumidajska przekazała dwór na rzecz państwa i utworzono tutaj muzeum. To w okolicy jedyny dworek szlachecki, kompletnie urządzony na modłę XIX wieczną. Świadczy o naszej przeszłości i tożsamości. Zatrzymujemy się, robimy zdjęcia i jedziemy dalej. Zwiedzaliśmy już dwór dwa razy. Znamy te wnętrza.
Nieco dalej stoi przepiękna figura św. Floriana. Jest już Florian przepasany biało-czerwoną szarfą i u stóp cokołu również biało–czerwone kwiaty. Przybrany już na święto straży ogniowej.
Znowu się zatrzymujemy, by zrobić zdjęcie dwom boćkom w gnieździe na słupie elektrycznym. Pan Bociek stoi i lustruje okolice, a pani Boćkowa przysiadła w środku gniazda. Cieszy mnie, że te bociany spotykam. Mówię do Heńka, że jedziemy szlakiem bocianich gniazd.
Mijamy Zaborów i za Pojawiem wjeżdżamy znowu w las. Jeszcze nie czuć aromatu sosen. Za to intensywnie pachnie czeremcha, trochę odurzająco. Rosną te krzaki wzdłuż drogi. W Jadownikach Mokrych przejeżdżamy przez nowy most na Kisielinie. Z mostu widać jak pośród niskich jeszcze traw „Płynie, wije się rzeczka, jak błękitna wstążeczka. Tu się srebrzy, tam ginie, a tam znowu wypłynie.”
Jest równinnie, tylko daleko za Wisłą widać wysoczyznę na której osiadł Opatowiec.
Wokół nas tereny monotonne i nawet pospolite, teraz urzekają urodą wiosny. Wiosnę trzeba łapać garściami, bo trwa krótko. Rozbucha, roznamiętni, oczaruje i przechodzi w obowiązki lata. Szybko staje się wspomnieniem. Teraz nawet czarne krzaki tarniny jaśnieją drobnym białym kwieciem. W oddali kępy drzew urozmajcają krajobraz. Na podwórkach kwitną klomby tulipanów, złoci się forsycja, a czasem płonie krzew pigwy.
W Miechowicach Małych klekocą dwa bociany, znowu na energetycznym słupie. (Usłużni energetycy przymocowali na nim podstawę gniazda). Odpowiada im klekot ze wsi. Na kolejnym słupie stoi samotny bocian. Na druty i kabłąk ulicznej lampy zarzucił kilka gałązek. Stoi, rozgląda się i pewnie myśli, czy to bezpiecznie? To pewnie dobre i szczęśliwe miejsce, że bociany chcą tu zamieszkiwać. Pola naokoło i staw pod nosem.
Ze skrzyżowania dróg na Sikorzyce i Przybysławice roztacza się widok na całą okolice, po horyzont. W oddali w każdej stronie świata widać wieże kościołów. Kierujemy się na wieże otfinowskiej fary. W Sikorzycach mijamy budynek szkoły. Od lat jest już opuszczony. Niszczeje. Szary smutny gmach. Boisko zarosło zielskiem. Pusto. Nie słychać gwaru, ani śmiechu dzieci. Próbuję go usłyszeć w wyobraźni. Pamiętam tę szkołę, gdy żyła, kipiała temperamentem młodzieży. Przyjeżdżaliśmy tu na międzyszkolne rozgrywki i zawody lekkoatletyczne. Nic nie wygląda tak smutno, jak opuszczona szkoła. Taki widok przytłacza nawet najmilsze wspomnienia. Przykre.
Jedziemy wzdłuż wału nad Dunajcem i przewozimy się promem w Pasiece Otfinowskiej na drugą stronę. Woda jest zielona, tak jak świat dookoła. W niej odbijają się nadbrzeżne krzaki, drzewa i wysokie wieże otfinowskiej świątyni. Z Otfinowa już prosta droga do Żabna. Jest trochę pod wiatr, ale będziemy przed godziną trzynastą. Zdążymy na niedzielny rosół. Moja Basia gotuje najlepszy na swiecie.

środa, 1 kwietnia 2015

Pamięć

Zbliża się piąta rocznica tragedii smoleńskiej. To nieszczęście podzieliło nasze państwo. Zawsze tragedie jednoczyły. Tak było i tym razem, ale tylko przez chwilę. Wbrew historycznym doświadczeniom stało się to raną rozdrapywaną przez polityków. Nie chcę wracać do tamtych smutnych dni ani do pierwszych oznak podziału społeczeństwa. Wiem, że naród w swojej mądrości wie co o tym myśleć. Tylko politycy chcą nadal dzielić, rozgrywać swoje międzypartyjne porachunki smoleńską kartą. Niech raczej myślą o państwie, bo ono często nie zdaje egzaminu. Rzeczywiście w wielu sferach istnieje teoretycznie.
            Pięć lat temu zginął nasz krajan Wojciech Seweryn. Leciał wraz z innymi i prezydentem Lechem Kaczyńskim na obchody 70 rocznicy katyńskiej zbrodni jako inicjator i budowniczy pomnika katyńskiego w Niles koło Chicago. Chciał być na grobie swojego ojca Mieczysława Seweryna.
            Zaledwie dwa dni przed ową tragiczną datą 10 kwietnia 2010 roku wziął udział w wystawie poświęconej życiu, działalności i śmierci Mieczysława Seweryna zorganizowanej z mojej inicjatywy  przez Centrum Kultury w Żabnie.  Wcześniej zasadził „Dąb Pamięci” dla swojego ojca na placu przed budynkiem szkoły.
            Dąb Pamięci – teraz po historii smoleńskiej przypomina mi nie tylko postać Mieczysława Seweryna, ale również jego syna Wojciecha. Pamiętam jego pogrzeb. Tłumy ludzi, honorowe oddziały wojska, delegacje samorządowców i polityków. Wzruszenia, zapewnienia o pamięci. Słyszę jeszcze słowa przemówień. Mam płytę z nagraniem całej ceremonii.
            Kilka dni temu była u mnie znana reportażystka Studia Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia, Pani Hanna Bogoryja – Zakrzewska. Rozmawialiśmy o tym co robię, o mojej literackiej pasji. Pokazywałem jej miasto, przybliżałem jego historię. Podeszliśmy na plac przed szkołą i wtedy zapytała:
            - A gdzie rośnie Dąb Pamięci?
            - Tutaj – wskazałem ręką.
            Zdziwiła się. Dostrzegłem u niej wyraz zaskoczenia. W moich książkach dużo czytała o rodzinie Sewerynów. Widać spodziewała się bardziej wyrazistego zaznaczenia tego miejsca. Podeszliśmy bliżej.
            - Przyjął się dobrze. Ta ziemia mu służy. Rośnie dąb, co wiosnę wypuszcza zielone listki. Już owocuje. Jesienią zrzuca dorodne żołędzie – powiedziałem.
            - Przydałby się jakiś kamień z napisem – odrzekła jakby zawiedziona, gdy odchodziliśmy.
            Było mi wstyd, było mi przykro. Powiedziała bowiem rzecz tak oczywistą, że przyznałem jej rację.
            - Tak, trzeba ten dąb zaznaczyć, żeby dzieci i młodzież wiedziały komu jest poświęcony, że to pomnik. Może teraz na piątą rocznicę uda się to zrobić, a może na kolejną?
           Przecież my tutaj w naszym małym mieście nie jesteśmy przeciw sobie.Taki głaz z wyrytą inskrypcją nie dzieli, a łączy wokół swoich bohaterów, wspólnej historii. Wierzę, że my wszyscy o tym dobrze wiemy, że tak to odczuwamy. To dlaczego sprawy tak oczywiste musi nam ukazać ktoś z zewnątrz?